Początek roku to dla mnie wysyp biegowych nowości. Najpierw sztafeta w Arkadii, potem nocny bieg po Łazienkach, a teraz…
14 lutego, gdy o 9.30 liczna reprezentacja Dogoni kończyła już pruszkowski Parkrun, ja stałem przed bramką startową na Torze Wyścigów Konnych na warszawskim Służewcu. Nie było tradycyjnego wystrzału startera. Zamiast tego otworzyły się boksy jak na wyścigach konnych i w chmurze dymu wybiegliśmy na pierwszą przeszkodę podczas pierwszego w tym roku Runmageddonu – pełen pękającego lodu basen ze stromymi ścianami. |
Potem było już tylko trudniej. Przenoszenie opon, wspinanie po linie na mur, równoważnia, czołganie pod
zasiekami, wyprowadzanie na spacer Azora (czyli ważącej 33 kg kostki chodnikowej),
a na koniec wspinaczka na 3-metrową ścianę tuż po kąpieli w basenie z olejem.
Te wszystkie przeszkody sprawiły, że na dystansie 6 km najlepszy czas spośród
814 zawodników, którzy ukończyli bieg, wyniósł 39:35! Taka impreza to coś
zupełnie innego niż biegi uliczne. Sama sprawność biegowa to trochę za mało,
potrzebne są też silne ręce, a niektórych przeszkód nie da się pokonać bez
pomocy innych biegaczy. Wyjątkowi są też startujący ludzie. Na co dzień nie
widuje się biegaczy z stroju Kłapouchego, więźnia, czy biegnących z Yorkiem. Wszystkie
te rzeczy sprawiają, że to najbardziej zwariowany bieg, w którym brałem udział.
Polecam każdemu, kto nie boi się pobrudzić. Do końca roku odbędzie się jeszcze
11 biegów, najbliższy za niespełna 2 miesiące w Sopocie. Mam nadzieję, że na
którymś wystartuje drużyna DGM!
Na koniec odrobina prywaty – mój start to prezent bożonarodzeniowy od mojej siostry Martyny, która podczas biegu była wolontariuszem. Sama Martyna przygotowuje się do Runmageddonu w lipcu :) Trzymam kciuki, a za zdjęcia z mojego biegu dziękuję Karolinie :)
Opracowanie: Paweł Wojtan